top of page
G.Olczyk.JPG

Wspomnienia

Państwowe Liceum Sztuk Plastyczne to magiczne słowo, Próchnika 43-niepozorny budyneczek, wciśnięty w szereg szarych kamienic - miejsce niesamowitych przeżyć, emocji, radości, uniesień twórczych, doznań estetycznych, upadków, regresu i progresu, miejsce tak ważne dla nas absolwentów - to Nasza Szkoła. W Naszej Szkolenie czuliśmy się uczniami, nie czuliśmy dystansu, byliśmy społecznością, którą tworzyli wspólnie nauczyciele, uczniowie, pracownicy. Rozpierała nas duma, że jesteśmy uczniami jednej z dziesięciu szkół plastycznych w Polsce. Nawet tarcze nosiliśmy z dumą i godnością (oczywiście na początku edukacji, potem bywało, że tarcza wisiała na agrafce lub szpilce). Zostać uczniem Tej Szkoły wcale nie było łatwo. Egzamin wstępny trwał kilka dni, składał się z egzaminu praktycznego z zakresu rysunku, malarstwa, kompozycji, egzaminu pisemnego z języka polskiego, matematyki, egzaminu teoretycznego obejmującego sprawdzian wiedzy z języka polskiego, matematyki, historii sztuki, teatru, filmu. Wspomnienia i obrazy ucznia i nauczyciela nakładają się i przenikają, ale egzamin wstępny w części teoretycznej pamiętam do dziś bardzo dobrze: surowe twarze i nieprzeniknione spojrzenia Komisji Egzaminacyjnej, uporczywie wpatrujące się we mnie w oczekiwaniu na odpowiedź. Radość ze zdanego egzaminu mieszała się z lękiem. Wakacje były przepełnione obawami i niepewnością. Jakże wielkie był moje zaskoczenie i zdziwienie, kiedy na rozpoczęciu roku szkolnego zobaczyłam miłych, uśmiechniętych, pełnych ciepła nauczycieli - członków komisji. Zrozumiałam, że to nie wakacje tak Ich odmieniły. To za sprawą stresu i mojej determinacji obrazy zostały przerysowane, wyolbrzymione. Oni zawsze tacy byli. Takimi Ich pamiętam, wspominam, noszę w sercu:„ Kochana Pani Szczygielska”, jak nazywaliśmy Panią Jadwigę Szczygielską, to nauczyciel matematyki. Ze spokojem i ciepłym uśmiechem obserwowała nasze rozpaczliwe zmagania i akrobatyczne wręcz wyczyny matematyczne przy tablicy. Nie wiem, do której potęgi musiała podnosić naszą wiedzę matematyczną, aby uzbierać trójkę. Całe szczęście, że nie było wtedy bezwzględnego i bezdusznego Librusa. Tylko my, absolwenci, wiemy, jak wiele „Kochanej Pani Szczygielskiej” zawdzięczamy. „Mały Wielki Człowiek”, to Pan Władysław Kowalczyk, nauczyciel rzeźby. Charyzmatyczny, pełen pozytywnej energii, z ogromnym poczuciem humoru, ciągle opowiadał anegdoty i dowcipy. To ceniony rzeźbiarz i wspaniały nauczyciel o niesamowitych kompetencjach dydaktycznych. Nawet jeśli ktoś nie potrafił lub bardzo nie chciał zmagać się z rzeźbiarskimi działaniami, to dzięki dyskretnym korektom, nieświadomie i ku własnemu zaskoczeniu, popełniał doskonałą pracę. Z Nim wszystko zdawało się możliwe. Czuliśmy się lub pragnęliśmy być rzeźbiarzami. Profesor zarażał nas swoją pasją, rozwijał w nas kreatywność, wyobraźnię. Uczył postrzegać otaczającą nas rzeczywistość, wartościować ją i interpretować. Potrafił dostrzec najmniejszą iskierkę talentu i nie szczędząc trudu, ją rozniecić. Bywało i to często, że iskierka wcześniej lub później gasła. Niestety, nie ma już wśród nas Pana Kowalczyka. Pozostały wspaniałe rzeźby, kompozycje rzeźbiarskie Profesora a w nas miłe wspomnienia.

Profesor Barbara Osińska i jej zaczarowana pracownia -okna zasłonięte ciężkimi kotarami z aksamitu, sączące się mistyczne światło rzutnika do wyświetlania przezroczy, w smudze cienia Pani Profesor. W zupełnych ciemnościach, piękną polszczyzną wprowadzała nas w świat sztuki. Jej słowa sprawiały, że rzeźby poruszały się, postacie na obrazach ożywały, wychodziły z ram, stawały się częścią pracowni. Siedzieliśmy, jak zaczarowani w tej niesamowitej przestrzeni. Gasł projektor, zanikały Madonny, sfinksy, kariatydy, powoli pojawiała się twarz o pięknymi tajemniczym uśmiechu La Giocondy, potem przepiękna, dyskretna, starannie dobrana biżuteria i wreszcie cała postać, promieniująca spokojem, ciepłem, wiedzą, taktem, przepełniona pięknem sztuki całego świata - Pani Barbara Osińska. Pani Profesor również nie ma wśród nas. Pozostawiła nam całą siebie - „Sztukę i Czas”. Cała szkoła była miejscem trochę zaczarowanym, trochę magicznym w tamtych siermiężnych czasach. Może to zadecydowało, że zapragnęłam wrócić do Naszej Szkoły, pełnej ciepła, bezpieczeństwa, serdeczności, szacunku, atmosfery twórczej. To nic, że co roku, jako ten Syzyf zdaję Egzamin Maturalny. To za sprawą kasztanowców, które co roku rozkwitają pod moim oknem i każą zdawać, zdawać. Może kiedyś zdam. Może też jeszcze kiedyś pójdę na prawdziwe wagary, na które nie poszłam, będąc uczniem i czego bardzo, bardzo, bardzo żałuję. Póki co, chodzę do Naszej Szkoły, bo ją kocham i innej po prostu nie znam.

Grażyna Olczyk

bottom of page